Miałam kiedyś przyjaciela. Nie, to nie tak. W ogóle nigdy się nie poznaliśmy. Tzn., to było tak...
Swego czasu w zimowe piątkowe wieczory lubiłam przesiadywać w bibliotece miejskiej. Trochę czytałam, trochę rozmyślałam, ale przede wszystkim- najdyskretniej jak to tylko możliwe-przypatrywałam się jak czytają inni. Wzrokiem mierzyłam ich stopień skupienia i poziom zatopienia w lekturze. Robiłam notatki.
Na początku byłam lekko niewprawna - za bardzo zwracałam na siebie uwagę i czytelnicy prędko odkrywali moje małe natręctwo czy też właściwie 'zboczenie'. Jednak po kilku nieudanych próbach zaczęłam zbliżać się w kierunku perfekcji. W tym przypadku oznaczało to patrzenie na kogoś, obserwowanie go, ale bez potrzeby użycia oczu. Nie, nie -
w żaden sposób nikogo nie nagrywałam. Po prostu widziałam bez patrzenia.
w żaden sposób nikogo nie nagrywałam. Po prostu widziałam bez patrzenia.
Przyznam, że nowa umiejętność była niezwykle wygodna - odpowiednie osoby przez cały czas były pod moją kontrolą, ja płynnie jak nigdy przedtem, przewracałam kartkę za kartką, przyswajałam teksty, a nawet bezwiednie uczyłam się ich na pamięć. A ponadto, choć do tej pory byłam wyłącznie praworęczna - lewą ręką spisywałam każdy interesujący mnie szczegół
w zachowaniu obserwowanych obiektów.
w zachowaniu obserwowanych obiektów.
Wyśmienicie. Byłam z siebie naprawdę dumna. Z czasem, nie wiem czy w celu udowodniania czegoś samej sobie, czy może w zupełnie innym, moje wizyty w bibliotece miejskiej stały się częstsze. Kiedy znajomi proponowali wieczorne wyjście na miasto, kino albo cokolwiek...ja odmawiałam. Wierzyłam, że mam misję do wypełnienia. Po ok. 7,5 próbach namówienia mnie na spotkanie, nawet najbliżsi przyjaciele poddali się.
A mój bezoki research trwał nadal. Po piątkach nadeszły wtorki i czwartki, jako ostatnie zjawiły się środy. W środę się poznaliśmy. A w zasadzie w środę ktoś zobaczył, że wcale nie patrzę.
Nie pamiętam daty. To dziwne, bo zawsze zwracałam na nie uwagę, ale ta akurat gdzieś uleciałam. W każdym razie dostępne dane to : środa, koniec lutego, piekielnie zimno.
Jak to się często w bibliotekach zdarza, zagłębiona w książce o temacie X, siedziałam sobie spokojnie w o dziwo dość wygodnym fotelu. Zresztą wyglądał na średnio używany. No tak, przecież teraz już się nie czyta. Najwyżej we własnej ubikacji. No i niekoniecznie książkę.
W każdym razie czytam-obserwuję-robię leworęczne notatki i otwierają się drzwi. Ktoś wchodzi
i momentalnie stwierdzam, że tego człowieka nigdy przedtem tu nie było, a po gestach od razu widać, że to zarazem jego pierwsza i ostatnia wizyta. Robi wrażenie zbłąkanego i chłodnego w obejściu. Wypożycza książkę z wojną w tytule. Ciekawe po co mu to. Sam wygląda jakby właśnie z niej wrócił albo co najmniej został przymusowo wcielony do armii i niebawem wyruszał.
W końcu siada gdzieś w kącie, tak aby nikt go nie widział. Cóż, dla mnie to akurat nie problem.
i momentalnie stwierdzam, że tego człowieka nigdy przedtem tu nie było, a po gestach od razu widać, że to zarazem jego pierwsza i ostatnia wizyta. Robi wrażenie zbłąkanego i chłodnego w obejściu. Wypożycza książkę z wojną w tytule. Ciekawe po co mu to. Sam wygląda jakby właśnie z niej wrócił albo co najmniej został przymusowo wcielony do armii i niebawem wyruszał.
W końcu siada gdzieś w kącie, tak aby nikt go nie widział. Cóż, dla mnie to akurat nie problem.
Jednak postanawiam mu dać spokój, mam taką swoją zasadę, że jeżeli ktoś roztacza negatywną aurę nie będzie przeze mnie rozpatrywany. Tak sobie po prostu ustaliłam i tego mam zamiar się trzymać.
Skupiam się więc na garstce wcześniejszych obiektów, ale po chwili stwierdzam, że jakoś wyjątkowo mnie dziś nudzą. Są jacyś tacy rozmydleni, zresztą już trochę ich znam. Czasami, kiedy oni wchodzą do czytelni, a ja już tam na nich czatuję, albo oni byli pierwsi, a ja dopiero nadchodzę-rzucają mi jakiś pobieżny, niby-przyjemny uśmiech. Takie mam sympatyczne obiekty. Ale dzisiaj są wybitnie marudni i mało interesujący. Ciągnie mnie do niesympatycznego przybysza.
Już mam zamiar się poddać i opuścić teren, aby triumfalnie powrócić za kilkadziesiąt godzin, kiedy zdarza się coś zupełnie nieprzewidzianego-człowiek o złym promieniowaniu dyskretnie zrywa się ze swego kąta i niezauważalnie podchodzi do mojego stolika. Czuję jego ciemne wibracje nad swoją głową, więc chcąc nie chcąc-muszę podnieść wzrok. Tak też robię. Człowiek ten wpatruje się w dziwnie zrezygnowany sposób, jakby miał o coś pretensje. Nic nie mówi. Ani słowa. Ale dokładnie wiem co ma na myśli. Jakbym mogła w nich czytać, ale to raczej on przesyła mi je w spojrzeniu. "Dlaczego nie podniosłaś głowy kiedy wszedłem do pomieszczenia? Wszyscy tak robią, to naturalne. Zapisane w genach. W ten sposób upewniamy się czy nie nadchodzi niebezpieczeństwo, poza tym szybki rzut okiem zaspokaja ciekawość...". Nie wiem w jaki sposób mam odpowiedzieć, więc po prostu gestem proszę go, aby zszedł mi z drogi. Kiedy po odbiorze płaszcza z szatni czeka na mnie przed gmachem biblioteki, nie jestem szczególnie zaskoczona. Nie dziwi mnie również zaproponowana kawa, która w rezultacie jest sokiem z czarnej porzeczki wypitym na pokrytej lodem ławce. Nie wymieniliśmy ani słowa. Ani wy.razu.
Po kilku tygodniach ktoś zapukał do drzwi, krzyknęłam, że "otwarte". Po chwili w przedpokoju postawiono mi niewielki owalny stół i jedno krzesło. Nie od kompletu, ale jakoś dobrze to wyglądało. Nikt nic mi nie powiedział. Ale wiedziałam do kogo należą i że mam się nimi zaopiekować. Właściciel wyruszył na wyprawę. Rozprawę z samym sobą.
A może na wojnę...
(A ja dalej notuję lewą ręką.)
Dawno mi się tak dobrze nie czytało.
OdpowiedzUsuńChciałabym wypić kiedyś z kimś kawę, która jest w rezultacie sokiem z czarnej porzeczki, na skutej lodem ławce. Mimo że w sumie nie lubię soku z czarnej porzeczki.