Powracając z polowania powiedziałeś, że "powszedniejemy". Kiedy odkładałeś strzelbę na komodę, chyba zrozumiałam o co Ci chodzi. Robiłeś to w jakiś taki niewłaściwy Ci, mało ostrożny sposób; Ażeby tak wystrzeliła niespodziewanie, cholera - przedziurawiła ściany, przebiła materac, drasnęła mnie albo ciebie. Żeby zmyła z nas tę parszywą powszedniość. Żeby wreszcie coś się działo - coś niecodziennego, dziwnego, nowego. Cokolwiek, niech człowiek pogryzie psa, albo zakonnice przefarbują habity na fuksjowy róż. Niewiele nam trzeba, ale "niech się stanie!".
Prowadząc swoje dwudziestoparoletnie wegetariańsko-pacyfistyczno-pogańskie życie mamy już po prostu tego wszystkiego dosyć. Tych ograniczających "niezmierzonych" możliwości, braku granic
i wojen, zdrowia bez zastrzeżeń, pełnej lodówki i dobrych stosunków z sąsiadami. Tak strasznie spowszednieliśmy. Brodzimy po kolana w ułudzie samodoskonalenia, silnej woli i ambicji, pławimy się we wszechogarniającym dobrobycie, dryfujemy na dziurawej łodzi duchowo-cielesnej harmonii
z dodatku do popularnego tytułu "Jak żyć?". "Nic tylko zabić się na śmierć przy pomocy kromki
z margaryną, żeby było zdrowiej"...
"Hej, a może by tak zrobić coś naprawdę, ale tak na maksa kreatywnego?"- zaproponowałeś.
Ja już od dawna przestałam na cokolwiek się zgadzać albo czemukolwiek zaprzeczać, więc po prostu bezmyślnie patrzyłam na kolejne twoje kroki.
Pobiegłeś do lodówki, wygrzebałeś z niej cały ten super-zdrowy syf - kilogramy warzyw z upraw ekologicznych z okolic Grudziądza, owoce prosto z zawsze słonecznej i pachnącej Costa Ricy, oliwki rodem z biblijnego gaju. Do tego hektolitry mleka sojowego i tony tofu. Polałeś to wszystko wodą z Rowu Mariańskiego albo innego lodowca, po czym wyciągnąłeś zapalniczkę.
Ale, jednak zmieniłeś zdanie - zamiast puścić z dymem całą naszą chłodną chlubę, stanąłeś nad tą Górą Naj i zakrywając twarz dłońmi, zacząłeś kiwać się rytmiczno-chaotycznie, mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa. Ach tak, potrzebowałeś tego od dawna. Nie ma to jak porządna modlitwa. Kiedyś trzeba zacząć w coś wierzyć. Dlaczego nie teraz..ot, i proszę - zupełnie nieźle jak na początek: Hiper-ekologiczne morze błekitno-zielono-żółtych produktów, od których dostępności w sklepach on-line byliśmy tak silenie uzależnieni, przemieniło się w kosz tłustych wędlin. I paróweczka się znajdzie i pasztecik. Po prostu czego dusza zapragnie. Powiedziałeś coś w stylu "na maksa" i rzuciłeś się na ten zakazany dotąd masarski owoc. Patrzyłam na ciebie z lekkim (udawanym, rzecz jasna) niesmakiem, po czym stwierdziłam, że "Już mi się znudziły te kuchenne rewolucje - zmajstrujmy coś w salonie, a potem może wyjdziemy pohasać na zewnątrz?"
Niczym zaprogramowany przeze mnie robot oderwałeś się od krakowskiej suchej
i z natchnionym obłędem w oczach pognałeś do tzw. salonu - czyli w naszym przypadku jadalni, spalni, bawialni, gabinetu i pracowni.
Rozglądnąłeś się uważnie dookoła - "Oooo, tak - ten srebrny ptak aż pali się do tego, aby stąd odlecieć" - podbiegłeś do naszego 46"-ego "okna na świat" - "przecież robimy mu przysługę, nie? - od definitywnie chce być wśród sowich"...Delikatnie odchyliłeś firany marki IKEA, po czym opierając się o pozłacany parapet pomogłeś naszemu niedawno nabytemu cudowi wzlecieć (względnie zlecieć z 6. piętra). "To było naprawdę dobre!" - skakałam wokół Ciebie, klaszcząc i śmiejąc się w wniebogłosy.
"Co teraz? No bo to dopiero początek, prawda? Idzie nam świetnie. Szkoda marnować tak piękne popołudnie - pełne pasji i pomysłów na naprawę świata."
Spoglądnęłam na komodę. Podszedłeś do niej. Zabrałeś z niej to, co trzeba i krzyknąłeś - "Kto pierwszy na dole?".
wtorek, 29 maja 2012
piątek, 4 maja 2012
Prógnoza paralelnych rzeczywistości.
Prognozy od dawna huczały o nagłych wichurach i ulewach, dlatego tez pozwoliłam sobie na luksus zabrania ze sobą parasola. Na początku nic nie szło po mojej myśli - upatrzona ławka pozostawała zajęta przez otyłego mężczyznę w kraciastej koszuli, a wokół kręciło się podejrzanie wiele turystów. Niby mogłabym usadowic się na tej części ławki, której ów kraciasto-krągły człek nie zajmował...ale nie o to chodziło. Wtedy akurat potrzebowałam maksymalnego skupienia i maksimum przestrzeni do skomplikowanych manewrów. Sprawa nie była wcale łatwa. Na szczęście dobra widoczność i w mgnieniu oka opustoszała ulica zdawały się szeptać, ze tym razem się uda: Spokojnie namierzę swój cel, po czym nie zwracając niczyjej uwagi oddam decydujący strzał. Tym razem nie zawaham się ani sekundy...
ławka się zwalnia.
No cóż, nie mogło być inaczej - zaczyna kropić, ręka coraz nie-pewniej dzierży uchwyt czarnej jak smoła broni.
Kartki szeleszczą z każdym podmuchem wiatru, ale ja nie zamierzam poddać się tak rychle. Kontynuuje swa walkę - z samą sobą, deszczem i...
No cóż, w końcu na niebie znów pojawia się jasny sprzymierzeniec - ja jednak nie zamierzam opuścić czarnej kopuły mojej borni - jestem zbyt zajęta i przejęta, aby zauważyć te drobna zmianę aury.
Teraz już musi się udać:
<Przez cały czas mam go na muszce. Jego twarz należy teraz do mnie. Czerwona kropka celownika czyha pośrodku jego czoła jak błyszczący hinduski ornament>
Wszystkie moje mięśnie poddają się ostatniemu tańcowi drgnięć i spiec, aby wreszcie zastygnąć w decydującym ułamku sekundy.
Buuum!!!
Nagly huk rozlega sie zaraz obok mnie. Podskakuje z wrażenia na ławce, choć na ogól dość trudno mnie wystraszyć. Osłupiała rozglądam sie za źródłem eksplozji. Praktycznie od razu odnajduje sprawce:
sprawca:
wlosy blond, lśniące błękitne oczy, nieco powyżej 100 cm wzrostu, nie wiecej niz 5 lat.
broñ: bezwstydnie jaskraworozowy balonik napelniony helem.
Tzn. teraz juz nie...
Subskrybuj:
Posty (Atom)