niedziela, 12 sierpnia 2012

Pustostan. Pustosłów. Stół.

Miałam kiedyś przyjaciela. Nie, to nie tak. W ogóle nigdy się nie poznaliśmy. Tzn., to było tak...

Swego czasu w zimowe piątkowe wieczory lubiłam przesiadywać w bibliotece miejskiej. Trochę czytałam, trochę rozmyślałam, ale przede wszystkim- najdyskretniej jak to tylko możliwe-przypatrywałam się jak czytają inni. Wzrokiem mierzyłam ich stopień skupienia i poziom zatopienia w lekturze. Robiłam notatki.
Na początku byłam lekko niewprawna - za bardzo zwracałam na siebie uwagę i czytelnicy prędko odkrywali moje małe natręctwo czy też właściwie 'zboczenie'. Jednak po kilku nieudanych próbach zaczęłam zbliżać się w kierunku perfekcji. W tym przypadku oznaczało to patrzenie na kogoś, obserwowanie go, ale bez potrzeby użycia oczu. Nie, nie -
w żaden sposób nikogo nie nagrywałam. Po prostu widziałam bez patrzenia.
Przyznam, że nowa umiejętność była niezwykle wygodna - odpowiednie osoby przez cały czas były pod moją kontrolą, ja płynnie jak nigdy przedtem, przewracałam kartkę za kartką, przyswajałam teksty, a nawet bezwiednie uczyłam się ich na pamięć. A ponadto, choć do tej pory byłam wyłącznie praworęczna - lewą ręką spisywałam każdy interesujący mnie szczegół
w zachowaniu obserwowanych obiektów.
Wyśmienicie. Byłam z siebie naprawdę dumna. Z czasem, nie wiem czy w celu udowodniania czegoś samej sobie, czy może w zupełnie innym, moje wizyty w bibliotece miejskiej stały się częstsze. Kiedy znajomi proponowali wieczorne wyjście na miasto, kino albo cokolwiek...ja odmawiałam. Wierzyłam, że mam misję do wypełnienia. Po ok. 7,5 próbach namówienia mnie na spotkanie, nawet najbliżsi przyjaciele poddali się.

A mój bezoki research trwał nadal. Po piątkach nadeszły wtorki i czwartki, jako ostatnie zjawiły się środy. W środę się poznaliśmy. A w zasadzie w środę ktoś zobaczył, że wcale nie patrzę.

Nie pamiętam daty. To dziwne, bo zawsze zwracałam na nie uwagę, ale ta akurat gdzieś uleciałam. W każdym razie dostępne dane to : środa, koniec lutego, piekielnie zimno.

Jak to się często w bibliotekach zdarza, zagłębiona w książce o temacie X, siedziałam sobie spokojnie w o dziwo dość wygodnym fotelu. Zresztą wyglądał na średnio używany. No tak, przecież teraz już się nie czyta. Najwyżej we własnej ubikacji. No i niekoniecznie książkę.

W każdym razie czytam-obserwuję-robię leworęczne notatki i otwierają się drzwi. Ktoś wchodzi
i momentalnie stwierdzam, że tego człowieka nigdy przedtem tu nie było, a po gestach od razu widać, że to zarazem jego pierwsza i ostatnia wizyta. Robi wrażenie zbłąkanego i chłodnego w obejściu. Wypożycza książkę z wojną w tytule. Ciekawe po co mu to. Sam wygląda jakby właśnie z niej wrócił albo co najmniej został przymusowo wcielony do armii i niebawem wyruszał.
W końcu siada gdzieś w kącie, tak aby nikt go nie widział. Cóż, dla mnie to akurat nie problem.
Jednak postanawiam mu dać spokój, mam taką swoją zasadę, że jeżeli ktoś roztacza negatywną aurę nie będzie przeze mnie rozpatrywany. Tak sobie po prostu ustaliłam i tego mam zamiar się trzymać.
Skupiam się więc na garstce wcześniejszych obiektów, ale po chwili stwierdzam, że jakoś wyjątkowo mnie dziś nudzą. Są jacyś tacy rozmydleni, zresztą już trochę ich znam. Czasami, kiedy oni wchodzą do czytelni, a ja już tam na nich czatuję, albo oni byli pierwsi, a ja dopiero nadchodzę-rzucają mi jakiś pobieżny, niby-przyjemny uśmiech. Takie mam sympatyczne obiekty. Ale dzisiaj są wybitnie marudni i mało interesujący. Ciągnie mnie do niesympatycznego przybysza.

Już mam zamiar się poddać i opuścić teren, aby triumfalnie powrócić za kilkadziesiąt godzin, kiedy zdarza się coś zupełnie nieprzewidzianego-człowiek o złym promieniowaniu dyskretnie zrywa się ze swego kąta i niezauważalnie podchodzi do mojego stolika. Czuję jego ciemne wibracje nad swoją głową, więc chcąc nie chcąc-muszę podnieść wzrok. Tak też robię. Człowiek ten wpatruje się w dziwnie zrezygnowany sposób, jakby miał o coś pretensje. Nic nie mówi. Ani słowa. Ale dokładnie wiem co ma na myśli. Jakbym mogła w nich czytać, ale to raczej on przesyła mi je w spojrzeniu. "Dlaczego nie podniosłaś głowy kiedy wszedłem do pomieszczenia? Wszyscy tak robią, to naturalne. Zapisane w genach. W ten sposób upewniamy się czy nie nadchodzi niebezpieczeństwo, poza tym szybki rzut okiem zaspokaja ciekawość...". Nie wiem w jaki sposób mam odpowiedzieć, więc po prostu gestem proszę go, aby zszedł mi z drogi. Kiedy po odbiorze płaszcza z szatni czeka na mnie przed gmachem biblioteki, nie jestem szczególnie zaskoczona. Nie dziwi mnie również zaproponowana kawa, która w rezultacie jest sokiem z czarnej porzeczki wypitym na pokrytej  lodem ławce. Nie wymieniliśmy ani słowa. Ani wy.razu.


Po kilku tygodniach ktoś zapukał do drzwi, krzyknęłam, że "otwarte". Po chwili w przedpokoju postawiono mi niewielki owalny stół i jedno krzesło. Nie od kompletu, ale jakoś dobrze to wyglądało. Nikt nic mi nie powiedział. Ale wiedziałam do kogo należą i że mam się nimi zaopiekować. Właściciel wyruszył na wyprawę. Rozprawę z samym sobą. 
A może na wojnę...


(A ja dalej notuję lewą ręką.)

wtorek, 29 maja 2012

Powszedniejemy. Tofu. Piekło.

Powracając z polowania powiedziałeś, że "powszedniejemy". Kiedy odkładałeś strzelbę na komodę, chyba zrozumiałam o co Ci chodzi. Robiłeś to w jakiś taki niewłaściwy Ci, mało ostrożny sposób; Ażeby tak wystrzeliła niespodziewanie, cholera - przedziurawiła ściany, przebiła materac, drasnęła mnie albo ciebie. Żeby zmyła z nas tę parszywą powszedniość. Żeby wreszcie coś się działo - coś niecodziennego, dziwnego, nowego. Cokolwiek, niech człowiek pogryzie psa, albo zakonnice przefarbują habity na fuksjowy róż. Niewiele nam trzeba, ale "niech się stanie!".
Prowadząc swoje dwudziestoparoletnie wegetariańsko-pacyfistyczno-pogańskie życie mamy już po prostu tego wszystkiego dosyć. Tych ograniczających "niezmierzonych" możliwości, braku granic
i wojen, zdrowia bez zastrzeżeń, pełnej lodówki i dobrych stosunków z sąsiadami. Tak strasznie spowszednieliśmy. Brodzimy po kolana w ułudzie samodoskonalenia, silnej woli i ambicji, pławimy się we wszechogarniającym dobrobycie, dryfujemy na dziurawej łodzi duchowo-cielesnej harmonii
z dodatku do popularnego tytułu "Jak żyć?". "Nic tylko zabić się na śmierć przy pomocy kromki
z margaryną, żeby było zdrowiej"...

"Hej, a może by tak zrobić coś naprawdę, ale tak na maksa kreatywnego?"- zaproponowałeś.
Ja już od dawna przestałam na cokolwiek się zgadzać albo czemukolwiek zaprzeczać, więc po prostu bezmyślnie patrzyłam na kolejne twoje kroki.

Pobiegłeś do lodówki, wygrzebałeś z niej cały ten super-zdrowy syf - kilogramy warzyw z upraw ekologicznych z okolic Grudziądza, owoce prosto z zawsze słonecznej i pachnącej Costa Ricy, oliwki rodem z  biblijnego gaju. Do tego hektolitry mleka sojowego i tony tofu. Polałeś to wszystko wodą z Rowu Mariańskiego albo innego lodowca, po czym wyciągnąłeś zapalniczkę.
Ale, jednak zmieniłeś zdanie - zamiast puścić z dymem całą naszą chłodną chlubę, stanąłeś nad tą Górą Naj i zakrywając twarz dłońmi, zacząłeś kiwać się rytmiczno-chaotycznie, mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa. Ach tak, potrzebowałeś tego od dawna. Nie ma to jak porządna modlitwa. Kiedyś trzeba zacząć w coś wierzyć. Dlaczego nie teraz..ot, i proszę - zupełnie nieźle jak na początek: Hiper-ekologiczne morze błekitno-zielono-żółtych produktów, od których dostępności w sklepach on-line byliśmy tak silenie uzależnieni, przemieniło się w kosz tłustych wędlin. I paróweczka się znajdzie i pasztecik. Po prostu czego dusza zapragnie. Powiedziałeś coś w stylu "na maksa" i rzuciłeś się na ten zakazany dotąd masarski owoc. Patrzyłam na ciebie z lekkim (udawanym, rzecz jasna) niesmakiem, po czym stwierdziłam, że "Już mi się znudziły te kuchenne rewolucje - zmajstrujmy coś w salonie, a potem może wyjdziemy pohasać na zewnątrz?"

Niczym zaprogramowany przeze mnie robot oderwałeś się od krakowskiej suchej
i z natchnionym obłędem w oczach pognałeś do tzw. salonu - czyli w naszym przypadku jadalni, spalni, bawialni, gabinetu i pracowni.
Rozglądnąłeś się uważnie dookoła - "Oooo, tak - ten srebrny ptak aż pali się do tego, aby stąd odlecieć" - podbiegłeś do naszego 46"-ego "okna na świat" - "przecież robimy mu przysługę, nie? - od definitywnie chce być wśród sowich"...Delikatnie odchyliłeś firany marki IKEA, po czym opierając się o pozłacany parapet pomogłeś naszemu niedawno  nabytemu cudowi wzlecieć (względnie zlecieć z 6. piętra). "To było naprawdę dobre!" - skakałam wokół Ciebie, klaszcząc i śmiejąc się w wniebogłosy.
"Co teraz? No bo to dopiero początek, prawda? Idzie nam świetnie. Szkoda marnować tak piękne popołudnie - pełne pasji i pomysłów na naprawę świata."
Spoglądnęłam na komodę. Podszedłeś do niej. Zabrałeś z niej to, co trzeba i krzyknąłeś - "Kto pierwszy na dole?".


piątek, 4 maja 2012

Prógnoza paralelnych rzeczywistości.

Prognozy od dawna huczały o nagłych wichurach i ulewach, dlatego tez pozwoliłam sobie na luksus zabrania ze sobą parasola. Na początku nic nie szło po mojej myśli - upatrzona ławka pozostawała zajęta przez otyłego mężczyznę w kraciastej koszuli, a wokół kręciło się podejrzanie wiele turystów. Niby mogłabym usadowic się na tej części ławki, której ów kraciasto-krągły człek nie zajmował...ale nie o to chodziło. Wtedy akurat potrzebowałam maksymalnego skupienia i maksimum przestrzeni do skomplikowanych manewrów. Sprawa nie była wcale łatwa. Na szczęście dobra widoczność i w mgnieniu oka opustoszała ulica zdawały się szeptać, ze tym razem się uda: Spokojnie namierzę swój cel, po czym nie zwracając niczyjej uwagi oddam decydujący strzał. Tym razem nie zawaham się ani sekundy... ławka się zwalnia.
No cóż, nie mogło być inaczej - zaczyna kropić, ręka coraz nie-pewniej dzierży uchwyt czarnej jak smoła broni.
Kartki szeleszczą z każdym podmuchem wiatru, ale ja nie zamierzam poddać się tak rychle. Kontynuuje swa walkę - z samą  sobą, deszczem i...
No cóż, w końcu na niebie znów pojawia się jasny sprzymierzeniec - ja jednak nie zamierzam opuścić czarnej kopuły mojej borni - jestem zbyt zajęta i przejęta, aby zauważyć te drobna zmianę aury.
Teraz już musi się udać:

<Przez cały czas mam go na muszce. Jego twarz należy teraz do mnie. Czerwona kropka celownika czyha pośrodku jego czoła jak błyszczący hinduski ornament>

Wszystkie moje mięśnie poddają się ostatniemu tańcowi drgnięć i spiec, aby wreszcie zastygnąć w decydującym ułamku sekundy.

Buuum!!!

Nagly huk rozlega sie zaraz obok mnie. Podskakuje z wrażenia na ławce, choć na ogól dość trudno mnie wystraszyć. Osłupiała rozglądam sie za źródłem eksplozji. Praktycznie od razu odnajduje sprawce:

sprawca:
wlosy blond, lśniące błękitne oczy, nieco powyżej 100 cm wzrostu, nie wiecej niz 5 lat.

broñ: bezwstydnie jaskraworozowy balonik napelniony helem.

Tzn. teraz juz nie...

sobota, 12 listopada 2011

Supermarket - 12:48 - 66.66.

Czasami cyfry mówią. Może nie wszystkie - nie pamiętam, żebym kiedykolwiek usłyszała głos wydobywający się z chociażby "5-ki". <Być może zawsze był po prostu zbyt cichy,jednak z moim słuchem do cyfr to mało prawdopodobne> W każdym razie większość cyfr mówi. Najlepsze efekty daje, kiedy skumuluje się je w przyjemnym ciągu, bądź utworzy zgrabny kodzik. "W sumie" już  pojedyncze liczby (czyli tak 10, 11, 12...) moją w sobie nie lada potencjał!Jeżeli odpowiednio się do nich nastawić, można usłyszeć ich szept, krzyk, beztroskie podśpiewywanie pod nosem, czy ordynarne mlaskanie( mam tu na myśli m. in. 51 - ta to mlaska, do diaska!). Z mojego bogatego dość doświadczenia wynika ponadto, że "11-ki" często chrząkają, natomiast "47-ki" seplenią. Jeżeli chodzi o 3- i 4-cyfrowe radziłabym zwrócić uwagę na 726 i 9159 - bardzo osobliwe przypadki. Aż nie wypada opisywać dlaczego...


Hola, hola. Cała opowieść nie o cyfrach być miała. Tzn. one grają w niej pierwszoplanową rolę, ale jest coś jeszcze - miejsce akcji: supermarket. Supermarket - wg nikomu-nieznanego źródła pt. "wikipedia.pl" jest to " w ścisłym znaczeniu sklep o bardzo dużej powierzchni, sprzedający szeroki asortyment towarów codziennego użytku, takich jak żywność, ubrania, kosmetyki, środki czyszczące itp." Rzeczy samej. Odwiedzam to osobliwe miejsce średnio co drugi dzień. Jednak nie szwędam się po przypadkowych, będących na "trasie" supermarketach. Mam swój. W drodze wyjątku mogę kupić daną rzecz gdzie indziej, ale wolę tego nie robić. No cóż, tak już mam. 
Podobno całkiem niedawno (stąd brak oficjalnych publikacji) gwatemalscy naukowcy udowodnili, jak istotną kwestią w życiu każdego z nas jest posiadanie "swojego supermarketu". Wg badaczy to zmienia dosłownie wszystko - przebieg fazy REM, stosunki z przełożonymi,kierunek skrętu włosów u osób rudych i różowość płytki paznokcia u brunetów! Okazuje się więc, że to nie przelewki. Oprócz tego, że "swój supermarket" powinno się mieć ze względów "prestiżowych"( na niektórych stanowiskach po prostu wypada), dochodzą zatem i te zdrowotne. 


Wygląda na to, że mam pełne prawo uznać się za szczęściarę!
Ze "swoim supermarketem" znamy się całkiem dobrze. On widział już moje wszystkie jesienne płaszcze i kurtki, ja doskonale orientuję się w jego układzie przestrzennym, oferowanych markach, byłabym w stanie poznać jego pracowników na ulicy. Nasz związek można więc śmiało nazwać udanym. Przyznam, czasami brak nam zdecydowania w pewnych momentach, ale przecież to takie ludzkie. Częstokroć wspólnie się wahamy. Coś w stylu:"ten keczup, ej, a może tamten, zobacz- ten jest niczego sobie?" i tak płyną okrągłe minuty: oglądamy keczupy, porównujemy konsystencję, czerwoność, wskaźniki typu cena/pojemność lub kształt opakowania/waga. Trochę liczymy, trochę zdajemy się na poryw serca. No właśnie - cyfry. On też "szalenie" je docenia. W zasadzie od cyfr zaczęła się nasza wzajemna fascynacja. On sprzecza się ze mną, że wcale tego nie przygotował, że to przypadek. Że mogło paść na kogoś innego, że to przeznaczenie..Ale ja wiem, jestem pewna, że zrobił to specjalnie dla mnie. Od dawna mnie obserwował. Kiedy za długo się wahaliśmy proponował, żebym zdjęła szalik albo czapkę. To oczywiste, że chciał obejrzeć sobie moją szyję albo włosy. Może się dalej wypierać. Wybrał mnie spośród tłumu, pozwodził między półkami, a na koniec- po ok. 6 - tygodniowym flircie, za pośrednictwem pani kasjerki spuentował: "66,66 poproszę". Cóż miałam odrzec - po prostu uśmiechnęłam się nie skrywając swej radości i postanowiłam oddać mu się na zawsze. Bez reszty.