Czasami cyfry mówią. Może nie wszystkie - nie pamiętam, żebym kiedykolwiek usłyszała głos wydobywający się z chociażby "5-ki". <Być może zawsze był po prostu zbyt cichy,jednak z moim słuchem do cyfr to mało prawdopodobne> W każdym razie większość cyfr mówi. Najlepsze efekty daje, kiedy skumuluje się je w przyjemnym ciągu, bądź utworzy zgrabny kodzik. "W sumie" już pojedyncze liczby (czyli tak 10, 11, 12...) moją w sobie nie lada potencjał!Jeżeli odpowiednio się do nich nastawić, można usłyszeć ich szept, krzyk, beztroskie podśpiewywanie pod nosem, czy ordynarne mlaskanie( mam tu na myśli m. in. 51 - ta to mlaska, do diaska!). Z mojego bogatego dość doświadczenia wynika ponadto, że "11-ki" często chrząkają, natomiast "47-ki" seplenią. Jeżeli chodzi o 3- i 4-cyfrowe radziłabym zwrócić uwagę na 726 i 9159 - bardzo osobliwe przypadki. Aż nie wypada opisywać dlaczego...
Hola, hola. Cała opowieść nie o cyfrach być miała. Tzn. one grają w niej pierwszoplanową rolę, ale jest coś jeszcze - miejsce akcji: supermarket. Supermarket - wg nikomu-nieznanego źródła pt. "wikipedia.pl" jest to " w ścisłym znaczeniu sklep o bardzo dużej powierzchni, sprzedający szeroki asortyment towarów codziennego użytku, takich jak żywność, ubrania, kosmetyki, środki czyszczące itp." Rzeczy samej. Odwiedzam to osobliwe miejsce średnio co drugi dzień. Jednak nie szwędam się po przypadkowych, będących na "trasie" supermarketach. Mam swój. W drodze wyjątku mogę kupić daną rzecz gdzie indziej, ale wolę tego nie robić. No cóż, tak już mam.
Podobno całkiem niedawno (stąd brak oficjalnych publikacji) gwatemalscy naukowcy udowodnili, jak istotną kwestią w życiu każdego z nas jest posiadanie "swojego supermarketu". Wg badaczy to zmienia dosłownie wszystko - przebieg fazy REM, stosunki z przełożonymi,kierunek skrętu włosów u osób rudych i różowość płytki paznokcia u brunetów! Okazuje się więc, że to nie przelewki. Oprócz tego, że "swój supermarket" powinno się mieć ze względów "prestiżowych"( na niektórych stanowiskach po prostu wypada), dochodzą zatem i te zdrowotne.
Wygląda na to, że mam pełne prawo uznać się za szczęściarę!
Ze "swoim supermarketem" znamy się całkiem dobrze. On widział już moje wszystkie jesienne płaszcze i kurtki, ja doskonale orientuję się w jego układzie przestrzennym, oferowanych markach, byłabym w stanie poznać jego pracowników na ulicy. Nasz związek można więc śmiało nazwać udanym. Przyznam, czasami brak nam zdecydowania w pewnych momentach, ale przecież to takie ludzkie. Częstokroć wspólnie się wahamy. Coś w stylu:"ten keczup, ej, a może tamten, zobacz- ten jest niczego sobie?" i tak płyną okrągłe minuty: oglądamy keczupy, porównujemy konsystencję, czerwoność, wskaźniki typu cena/pojemność lub kształt opakowania/waga. Trochę liczymy, trochę zdajemy się na poryw serca. No właśnie - cyfry. On też "szalenie" je docenia. W zasadzie od cyfr zaczęła się nasza wzajemna fascynacja. On sprzecza się ze mną, że wcale tego nie przygotował, że to przypadek. Że mogło paść na kogoś innego, że to przeznaczenie..Ale ja wiem, jestem pewna, że zrobił to specjalnie dla mnie. Od dawna mnie obserwował. Kiedy za długo się wahaliśmy proponował, żebym zdjęła szalik albo czapkę. To oczywiste, że chciał obejrzeć sobie moją szyję albo włosy. Może się dalej wypierać. Wybrał mnie spośród tłumu, pozwodził między półkami, a na koniec- po ok. 6 - tygodniowym flircie, za pośrednictwem pani kasjerki spuentował: "66,66 poproszę". Cóż miałam odrzec - po prostu uśmiechnęłam się nie skrywając swej radości i postanowiłam oddać mu się na zawsze. Bez reszty.